…i tak to się zaczęło…
Ferdynand Szafrański
…i tak to się zaczęło… Po wyzwoleniu spod okupacji niemieckiej mieszkałem w Murowanej Goślinie i tam rozpocząłem dalszą naukę, ale już w polskiej szkole. Nauka przychodziła mi łatwo, bo miałem podstawy wiedzy, jakie przekazywał mi mój starszy brat. Wstąpiłem też do ZHP, do ósmej drużyny harcerskiej im. Tadeusza Kościuszki w Murowanej Goślinie i tam nauczyłem się wielu praktycznych rzeczy. Ten w miarę beztroski czas nagle został przerwany śmiercią mojego Ojca, powstańca wielkopolskiego. Mój brat, by nie być ciężarem dla domu, postanowił się usamodzielnić. Na utrzymanie domu, a zwłaszcza na moją dalszą naukę pracowała siostra. Zapadła decyzja o moim pójściu do szkoły średniej, do liceum ogólnokształcącego w Poznaniu. I tak z małej mieściny, jaką była Murowana Goślina, znalazłem się w ogromnym, neogotyckim gmachu Liceum Ogólnokształcącego im. Karola Marcinkowskiego. Wtedy była to szkoła męska, ja po egzaminie wstępnym zostałem przyjęty w roku szkolnym 1948/1949 do klasy VIII. Codziennie dojeżdżałem pociągiem, w specjalnym wagonie oznaczonym tablicą „Dla młodzieży szkolnej”. Pobudka była o godz. 5.30, a Mama dbała o to, bym zawsze przed wyjściem wypił kubek ciepłej zupy. Na poznańskim dworcu głównym było specjalne pomieszczenie przeznaczone dla młodzieży szkolnej, gdzie po lekcjach, czekając na pociąg do domu, można było spokojnie odrabiać zadania domowe. Nie było w tym czasie chuligaństwa, rozróbek, choć zdarzały się osobniki (tzw. bażanty) odróżniające się kolorystycznie od szarej masy ówczesnego społeczeństwa. Nasi profesorowie byli wymagający, ale dzięki nim „wyszliśmy na ludzi”. Wspomnę tu profesorów Nawratila, Dąbrowę i Prażmowskiego. Uczyli nas poprawnego posługiwania się językiem polskim, lekcje historii przybliżały nam dzieje naszego narodu, a lekcje przy20
rody ukazywały piękno i bogactwo naszego kraju. W szkole działał szczep ZHP „Błękitna Czternastka” im. Stanisława Żółkiewskiego. Należałem do 85. drużyny, zastępu „Żubrów” i z 7. hufcem Poznań-Jeżyce byłem na obozie w lasach Buszewka koło Szamotuł. Po wakacjach dowiedzieliśmy się, że decyzją władzy państwowej ZHP jako organizacja nieprawomyślna już nie istnieje, pozostała tylko dziecięca Organizacja Harcerska, na poziomie szkół podstawowych. Zachowałem jednak krzyż harcerski ze stopniem, nabitą złotą lilijką, który dla mnie do dzisiaj stanowi największą świętość w porównaniu z późniejszymi różnymi odznaczeniami. W tamtym okresie w Polsce działała organizacja „Służba Polsce”, o charakterze wojskowym, skupiająca młodzież do wykonywania prac fizycznych przy odbudowie kraju. My jako młodzież ucząca się chyba byliśmy traktowani nieco ulgowo, niemniej jednak pewne zadania musieliśmy wykonywać. Zapamiętałem jedną akcję. Nasz profesor od SP pewnego dnia zarządził zbiórkę na boisku szkolnym i z łopatami na ramieniu oraz ze śpiewem „my z eSPe, reakcji nie boimy się” ruszyliśmy ulicami Grunwaldzką i Matejki do zaprzyjaźnionego z naszym (męskim) „Marcinkiem” liceum im. Zamoyskiej (wówczas żeńskim). Zadanie nasze polegało na wykopaniu głębokiego dołu, wykopu pod fundamenty sali gimnastycznej. Praca jakoś nam szła aż do momentu, gdy zabrzmiał dzwonek na dużą przerwę. Wybiegły dziewczęta zobaczyć, co się dzieje, stanęły na krawędzi wykopu, a my, opierając się o łopaty, gapiliśmy się w górę, wyszukując znajomych… W liceum działała też Rada Rodziców, która w różny sposób pomagała biedniejszym uczniom. Ja jako półsierota korzystałem w stołówce szkolnej z darmowego kubka mleka oraz z ulgowych wyjazdów na kolonie letnie. Na