Spotkanie na moście rozstań
Wacław Oszajca
Spotkanie na moście rozstań Poznań z mojej wschodniej perspektywy to był daleki Zachód, zaś o poznaniakach pierwszy raz pewnie usłyszałem jako dzieciak gdzieś w połowie lat pięćdziesiątych. W moim Źwiartowie w powiecie Tomaszów Lubelski, w grudniowe wieczory schodziły się baby, dzisiaj do tej chałupy, jutro do następnej chałupy, na darcie pierza i przędzenie lnu albo wełny. Przychodziły też chłopy, jako że po zakończeniu roboty był poczęstunek, najczęściej jajecznica i bimber, i jakieś ciasto, czyli piróg. Spotkania te miały w sobie coś z wypominkowego nabożeństwa, coś z mickiewiczowskich dziadów. Nasłuchałem się opowiadań o czarownicach, topielcach, owczarzach-szamanach i oczywiście o wojnach, o pierwszej, o bolszewickiej i o drugiej. W opowieściach o ostatniej wojnie wspominano o wygnańcach z Poznania, których Niemcy przywieźli do mojej wsi i dokwaterowali do i tak już przepełnionych chałup. Niektórych nasiedlili do paru chałup żydowskich, stojących pustką po rozstrzelanych właścicielach. Zapamiętałem, że o nasiedleńcach mówiono, iż byli innymi ludźmi, to znaczy miejskimi, ale dobrymi. Jedna pani np. uczyła dzieci, choć Niemcy tego zakazywali. Na własne oczy Poznań ujrzałem w 1981. Pojechałem wtedy z lubelską delegacją na odsłonięcie pomnika Poznańskiego Czerwca 1956. Wtedy nawet przez chwilę nie pomyślałem, że w roku 1987 zamieszkam w tym mieście na całe trzy lata, a odejście z Poznania, wymuszone przez biskupa, odbiorę jako krzywdę. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Do Poznania przysłał mnie o. Stanisław Opiela SJ. Byliśmy rodakami i parafianami dzierążeńskimi. Staszek pochodził z Majdanu Sielec, a ja ze Źwiartowa, ale swoją młodość i początki życia zakonnego spędził w Poznaniu, w naszym domu zakonnym przy ul. Szewskiej i na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Kiedy wstępowałem do jezuitów 78
Wacław Oszajca. Fot. M. Wróblewska
w roku 1987, Staszek, po studiach w Paryżu i w Rzymie, był prowincjałem wielkopolsko-mazowieckim Towarzystwa Jezusowego i on przyjmował mnie do zakonu. Po zakończeniu kadencji wyjechał do Rosji, a ja przez Toruń dotarłem do Warszawy, do jezuickiego kolegium. Trzy lata temu Staszek też przybył do tego kolegium i zamieszkał w pokoju na moim piętrze. Wieczorami spotykaliśmy się na szklaneczce whisky aż do 28 czerwca 2020. Staszek od miesiąca już wiedział, że jest nieuleczalnie chory, ale na wieczornych spotkaniach udawaliśmy, że jeśli coś musimy, to żyć, a śmierć nie stanowiła problemu, gdzieś przecież musi być takie miejsce, taka rzeczywistość, w której będzie można się zebrać do kupy, skoro wiara i nadzieja przeminą, a zostanie tylko miłość. 26 tego wspomnianego miesiąca wyjeżdżałem z Warszawy na Śląsk. Na odchodne powiedziałem Staszkowi, że wracam 28. Wróciłem wcześniej, nie dlatego, że coś tam przeczuwałem, ale że nadarzyła się ku temu okazja. Ponieważ przyjechałem do Warszawy późno, rano odsypiałem zarwaną noc i dopiero