Przegląd Wielkopolski ● 2021 ● 1(131)
Elżbieta Różańska-Polak
Katolicki Uniwersytet Lubelski To, o czym chciałabym napisać, rozpocznę od przywołania zdarzeń, które wiążą się jeszcze z naszym pobytem w areszcie śledczym w Środzie Wielkopolskiej. Chciałabym przywołać w moich wspomnieniach trzy osoby. Pierwsza z nich to przesłuchujący mnie człowiek z SB. To było już w areszcie, po wydaniu orzeczenia przez kolegium, ale jeszcze na takim etapie, kiedy złożono zażalenie i rozważano dla nas sankcje prokuratorskie. To byłoby dla nas gorsze niż wydany wyrok za „chuligaństwo”, bo zagrożenie karą pozbawienia wolności było znacznie wyższe. Bardzo chciałam jakoś zawiadomić moich rodziców, przekazać im informacje o potencjalnym zagrożeniu, poprosić o uruchomienie pomocy prawnej, a byłyśmy z premedytacją pozbawione możliwości korespondencji. Postanowiłam zaryzykować, bo wydawało mi się, że ze strony tego człowieka czuję życzliwość. Zapytałam go po kolejnym przesłuchaniu, czy może wysłać mój list do rodziców. „Napiszesz go przy mnie, moje dziecko, przenoszenie go jest zbyt ryzykowne”, powiedział. I tak się istotnie stało, napisałam o wszystkim co było ważne. List szczęśliwie dotarł do rodziców, którzy mogli w ten sposób otrzymać ode mnie ważne informacje. Druga osoba to cudowny lekarz więzienny, nazywał się Franciszek Wagner lub Wegner. I Baśka, i ja miałyśmy wyznaczane przez niego wizyty, które były dla nas nie tylko wsparciem i możliwością rozmowy, ale wiązały się także z organizacją karmienia nas pysznymi rzeczami, które dla nas przynosił. Były owoce i słodycze, i pyszne kanapki szykowane przez doktora w jego domu. Mogłyśmy także poopowiadać mu o tym, jak sobie radzimy, dowiedzieć się od niego, co jest po drugiej stronie murów. Był także człowiek, który nazywał się Andrzej Andrzejewski, odbywał aplikację prokuratorską w Prokuraturze w Środzie Wielkopolskiej, której okna wychodziły na spacerniak.
W trakcie tej praktyki mieszkał na terenie Prokuratury i codziennie o określonej godzinie, już po zamknięciu Prokuratury machał nam z okna swojego służbowego pokoiku. Piszę o tym, bo jakoś nigdy nie miałam okazji, żeby o tych ludziach opowiedzieć, więc korzystam z tej okazji. Bo tak, jak wielokrotnie mówiłam, samo skazanie nas i pobyt w areszcie nie były dla nas straszne. Możliwości adaptacyjne młodych ludzi są bardzo duże. Naszą jedyną troską były nasze studia. Każda kolejna komisja dyscyplinarna to była nadzieja na powrót na uczelnię, a każda kolejna rozprawa pozbawiała nas tej nadziei. Dlatego to, co zrobił w tym czasie Katolicki Uniwersytet Lubelski, a przede wszystkim cudowny dominikanin, fantastyczny filozof, ówczesny rektor profesor Mieczysław Albert Krąpiec, było dla nas wybawieniem. Baśka Gaj i Władek Panas zostali przyjęci na KUL w zimowym semestrze roku akademickiego 1968/1969, bo studiowali na UAM na drugim i trzecim roku; ja musiałam zdawać kolejny raz egzamin wstępny, bo w Poznaniu byłam dopiero na pierwszym roku. Ta grupa osób relegowanych z Poznania nie była liczna, dlatego pamiętam, że w kolejnym miesiącu doszedł jeszcze chłopak, który nazywał się Trzęsicki i został na KUL przyjęty na wydział filozofii. Część aresztowanych studentów została ponownie przywrócona w prawach studenta, z nami odbywała karę pozbawienia wolności studentka Politechniki, która nazywała się Wiesława Owczarska i ona wróciła na studia w Poznaniu. KUL to była uczelnia otwarta, tolerancyjna, akceptująca odmienność wyznań, poglądów, postaw. KUL przyjmował w następnych latach wszystkich aresztowanych i relegowanych studentów, stąd znaleźli się tam studenci Uniwersytetu Warszawskiego Barbara Toruńczyk i Seweryn Blumsztajn po odbyciu przez nich kary więzienia, potem aresz29